Tak, wiem, o wakacjach pewnie nikt
już nie pamięta, ale mimo to, chciałabym się z Wami podzielić moimi
tegorocznymi doświadczeniami.
W tym roku postanowiliśmy, iż w ramach wakacyjnego wypadu skorzystamy z jakże "komfortowego" (jak się później okazało) transportu zwanego lotniczym. Abstrahując od moich stresów związanych z przygotowaniem Bąbla (wiek ok. 20 m-cy ;) na nieco specyficzne warunki, w których przez jakiś czas będzie musiał egzystować (latająca - nikt nie wie jakim cudem - puszka, zatykanie uszu, wycie innych towarzyszy podróży), sen z powiek spędzał mi również moment uwięzienia naszego ... dosyć ruchliwego bym rzekła Dziecia ... w pasach bezpieczeństwa.
Mogę tylko powiedzieć, iż scenariusze, które pojawiały się w mojej głowie nie nastrajały pozytywnie... W myślach widziałam naszego pierworodnego w przeróżnych kombinacjach: lamentującego i błagającego o umożliwienie ucieczki z tej okrutnej huczącej machiny zwanej samolotem, wijącego się w spazmach na podłodze między fotelami blokując stewardesom możliwość zaserwowania jakże pożywnego śniadanka podróżnym (oczywiście za drobną opłatą 17 000 euro), łącznie z wdarciem się naszego małego terrorysty do kabiny pilotów i wymuszeniem międzylądowania na najbliższym placu zabaw...
Całe szczęście moja wybujała fantazja okazała się nękać mnie na wyrost.
Dzieć zachował się całkiem kulturalnie. Zignorował (całe szczęście) zarówno huk, zatykanie uszu jak i obsługę samolotu (i oczywiście motyw z porwaniem).
Jedynym problemem było... ograniczone miejsce w odniesieniu do zapotrzebowania wynikającego z intensywności ruchów i czynności wykonywanych przez Staśka...
30 sek w jednym miejscu to był MAX...
Na szczęście po części przygotowałam się na tą ewentualność.
Ponieważ ostatnio w naszym domu najczęściej wypowiadane słowa to „Mama/Tata cytaj baję” (oczywiście oprócz momentów, w których eskalacja napięcia nerwowego powoduje samoistnie wyrzucanie z siebie słów zgoła z innej kategorii niż powszechnie uznawane za poprawne ;) pojawił się problem zabrania wszelakich ulubionych książeczek… Ponieważ nadbagaż okazał się być dosyć kosztowną imprezą postanowiłam wykorzystać proces „miniaturyzacji” i przygotować lekkie i mieszczące się (prawie) wszędzie mini-książeczki [7x7 cm]:
Zobaczcie zresztą sami:
W tym roku postanowiliśmy, iż w ramach wakacyjnego wypadu skorzystamy z jakże "komfortowego" (jak się później okazało) transportu zwanego lotniczym. Abstrahując od moich stresów związanych z przygotowaniem Bąbla (wiek ok. 20 m-cy ;) na nieco specyficzne warunki, w których przez jakiś czas będzie musiał egzystować (latająca - nikt nie wie jakim cudem - puszka, zatykanie uszu, wycie innych towarzyszy podróży), sen z powiek spędzał mi również moment uwięzienia naszego ... dosyć ruchliwego bym rzekła Dziecia ... w pasach bezpieczeństwa.
Mogę tylko powiedzieć, iż scenariusze, które pojawiały się w mojej głowie nie nastrajały pozytywnie... W myślach widziałam naszego pierworodnego w przeróżnych kombinacjach: lamentującego i błagającego o umożliwienie ucieczki z tej okrutnej huczącej machiny zwanej samolotem, wijącego się w spazmach na podłodze między fotelami blokując stewardesom możliwość zaserwowania jakże pożywnego śniadanka podróżnym (oczywiście za drobną opłatą 17 000 euro), łącznie z wdarciem się naszego małego terrorysty do kabiny pilotów i wymuszeniem międzylądowania na najbliższym placu zabaw...
Całe szczęście moja wybujała fantazja okazała się nękać mnie na wyrost.
Dzieć zachował się całkiem kulturalnie. Zignorował (całe szczęście) zarówno huk, zatykanie uszu jak i obsługę samolotu (i oczywiście motyw z porwaniem).
Jedynym problemem było... ograniczone miejsce w odniesieniu do zapotrzebowania wynikającego z intensywności ruchów i czynności wykonywanych przez Staśka...
30 sek w jednym miejscu to był MAX...
Na szczęście po części przygotowałam się na tą ewentualność.
Ponieważ ostatnio w naszym domu najczęściej wypowiadane słowa to „Mama/Tata cytaj baję” (oczywiście oprócz momentów, w których eskalacja napięcia nerwowego powoduje samoistnie wyrzucanie z siebie słów zgoła z innej kategorii niż powszechnie uznawane za poprawne ;) pojawił się problem zabrania wszelakich ulubionych książeczek… Ponieważ nadbagaż okazał się być dosyć kosztowną imprezą postanowiłam wykorzystać proces „miniaturyzacji” i przygotować lekkie i mieszczące się (prawie) wszędzie mini-książeczki [7x7 cm]:
Zobaczcie zresztą sami:
i w nieco innej formie: - otwierana "w pionie"
i otwierana "w poziomie":
Dodatkowo przygotowałam też w formie książeczki zestaw przypadkowych obrazków, do których można wymyślać różniaste historie:
Wakacje się skończyły, a książeczki wciąż w użyciu :)
Chylę czoła Kochana!:)
OdpowiedzUsuńNie przestajesz mnie zaskakiwać!:)
BUZIOLE!